PO NIEMIECKIEJ STRONIE Nocna ucieczka
ALOJZY MROCHEŃ, opolanin i były żołnierz Wehrmachtu.
Artykuł w wydaniu NTO z 09.12.2005 r. Autor: Artur Janowski
Pamiętam styczeń 1945 roku bardzo dobrze. Był mroźny, nie to co zimy teraz. W połowie miesiąca na termometrze mieliś1)my 18-20 stopni poniżej zera. Byłem 21-letnim młodzieńcem odpoczywającym w domu w Nowej Wsi Królewskiej. Przyjechałem na rekonwalescencję po kolejnej ranie na froncie wschodnim. Kiedy 13 stycznia ruszyła rosyjska ofensywa znad Wisły, nikt nie przypuszczał, że wojna tak szybko dojdzie do nas. Czekałem na rozwój wypadków, tym bardziej, że wciąż miałem urlop, z którego nie myślałem rezygnować. Koło 20 stycznia wśród mieszkańców można było już wyczuć nerwowość. Opolski dziennik uspokajał, ale informowały o posuwających się stale Rosjanach. W niedziele na mszy świętej było smutno. Ksiądz prawił takie kazanie, jakby za chwile miał nastąpić koniec naszego świata. Miał rację…
Miałem do wyboru albo zostać w domu, rzucić mundur i udawać cywila, albo tez wrócić do jednostki, która stacjonowała w Czechach. Gdy 21 stycznie zobaczyłem, że z lotniska w Polskiej Nowej Wsi kilkakrotnie startuje samolot typu sztukas ( bombowiec nurkujący) i atakuje cele na szosie grudzickiej, postanowiłem dłużej nie czekać w domu. Wybrałem drugie rozwiązanie, bo dużo widziałem dezerterów, powieszonych na drzewach. Nie maiłem też pewności, że nagle coś się nie zmieni i nagle na te tereny znów wrócą Niemcy.
W noc z 21 na 22 stycznia ubrałem mundur, zacisnąłem pas, wziąłem torbę podróżną, pożegnałem się z rodziną i poszedłem w stronę Opola. W budynku szkoły na placu kościelnym Nowej Wsi Królewskiej stacjonował jakiś mały oddział wojska. Strażnik uspokajał mnie, że Ruski tu jeszcze długo nie przyjdą. Jakoś trudno mi było uwierzyć. Szedłem dalej, tuż obok torów kolejowych. Po drodze mijałem puste budki dróżników, kierowałem się do centrum. Chciałem przejść na drugą stronę Odry w rejonie Bolko. Tam usłyszałem twarde „halt”. Dowiedziałem się, że Opola bez wyraźnego rozkazu opuścić żaden żołnierz, gdyż miasto ogłoszona twierdzą. Wiedziałem, że to brzmi jak wyrok śmierci. Poszedłem na dworzec główny. Niestety był już kompletnie opuszczony i tylko puste wagony stały na peronach. Postanowiłem iść w kierunku czerwonej łuny, snującej się po niebie od strony obecnego placu Konstytucji. To palił się budynek sądu powiatowego. Tuż obok stały cztery działa kaliber 88 mm, ostrzeliwujące Rosjan od strony Czarnowąsy. Świtało na ja czekałem obok dział. Jako „stary” frontowiec wiedziałem, że ciężki sprzęt będzie ewakuowany pierwszy. Nie myliłem się. Rano 22 stycznia działa zaczęto przyczepiać do ciągników. Gdy odjeżdżały, skoczyłem ukradkiem na bitnik ciągnika i tak przyczajony, z podniesionym kołnierzem, przejechałem przez most Stulecia (obecny Piastowski). Ulżyło mi-gdyby mnie złapała żandarmeria, skończyłbym na stryczku. Dwa dni później do miasta weszli Rosjanie. Mnie wzięto do ruskiej niewoli pod Opawą. Do Opola wróciłem 1948 roku. Chyba tylko dlatego przeżyłem, że nasz obóz pracy na Uralu zlikwidowano. No, ale to jest już zupełnie inna historia…