Przejdź do treści

Pamiętnik Alojzego

Z ZAPISKÓW MIESZKAŃCA DZIELNICY  (Teksty oryginalne autora)                                                                                                                                                                                                    Opole 8, dnia 10 kwietnia 1996 Słowo wstępne – Prolog                                                                                                                                                          Szanowne czytelniczki i czytelnicy.W przeznaczonej do spalenia makulaturze znalazłem ten wielkoformatowy zeszyt, którego szkoda mi było wyrzucić. W miesiącach zimowych miałem dużo czasu i się nudziłem, wobec czego postanowiłem opisywać różne rzeczy (pisać o różnych wydarzeniach). Będzie to coś podobnego jak “Leipziger Allerlei” czyli taki misz-masz. Niektóre opisy pochodzą z kroniki kościelnej spisanej przez – niestety już zmarłego proboszcza, ks. Pawła Kałużę, inne zaś pochodzą ode mnie, czyli niejako wyjęte z mojej mózgownicy (Gedächtniskasten). Nie wiem, czy wam się to wszystko spodoba, bo opisałem wszystko tak, jak mi to utkwiło w myślach. Jak ja od jesieni roku 1978 do wiosny 1984 byłem w służbie kościelnej i w każdą niedzielę o 12 godzinie sortowaliśmy i liczyliśmy w kancelarii parafialnej zebrane datki, często odwiedzał nas proboszcz Kałuża, a wtedy rozmawialiśmy na różne tematy. Ponieważ zawsze wiedziałem, kiedy mu mądrze odpowiedzieć, powiedział mi: “Panie Mrocheń, skąd Wy tak wszystko wiecie, Wy byście mogli książki pisać”. Posłuchałem więc zmarłego proboszcza.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                      Alois Mrochen

Dorożki, powozy, a po naszemu kolasy.                                                                                                                            Dawniej nie było prawie wcale aut, za to było we wsi 6 dorożek (kolasy). W każdą niedzielę po sumie chrzczone były noworodki. Przyrost dawniej był duży, w każdą niedzielę 4, 5 i 6 chrztów, a nieraz i więcej. Oprócz tego udzielano także czasami ślubów podczas sumy. Śluby odbywały się również w dni powszednie. Wszystko to musiały obsłużyć “kolasy”. W roku 1953 ks. proboszcz Bogucki wpadł na pomysł, aby dla odwiedzin chorych posiadacze dorożek udostępniali bezpłatnie swoje kolasy. Odwiedziny chorych odbywały się w każdy wtorek po pierwszym piątku miesiąca poświęconym Sercu Jezusowemu. Trzech dorożkarzy zgłosiło się na ochotnika. Byli to: Teofil Goletz, Georg Lissy i Lorenz Alois Mrochen. W ciągu roku kolejka na każdego z nich przypadła 4 – 5 razy. W trakcie każdego wyjazdu ksiądz zaopatrywał około 25 chorych. Wszystko to trwało ok. 4 godzin, mianowicie od godziny 8,oo do 12,oo. Z przodu na koźle kolasy siedział woźnica, obok niego ministrant ubrany w czerwono – białą szatę. W prawej ręce trzymał latarnię, w lewej dzwoneczek. Na dźwięk dzwoneczka ludzie ukłonili się przed “Przenajświętszym” i przyklękali na ulicy, kiedyś przyklękł nawet cały kondukt żałobny na ul. Jagiellonów – róg Kazimierza Wielkiego. Woziłem następujących księży: ks. proboszcza Boguckiego, ks. wikarego Kucharskiego, ks. wikarego Panicza, ks. proboszcza Doleżala, ks. wikarego Gogoloka, ks. wikarego Jurczyka, siódmym a zarazem ostatnim księdzem był w 1959 r. ks. wikary Bagiński, teraz biskup pomocniczy w Opolu. Po kolasach jeździły już samochody.

Prawdziwe opowiadanie.                                                                                                                                                                    Na tą pielgrzymkę do Barda Śl. pojechali zawsze w sobotę. Tam byli 2 dni, później pojechali do Wambierzyc, gdzie znowu 2 dni byli. Po tych 4 dniach wracali do domu. Było to w roku może 1959 lub 1960 – mieli pecha. Zawsze jechali z tym pociągiem osobowym relacji Kluczbork – Nysa, przez Opole. Wtenczas pociąg nadjeżdża. Pasażerów oraz pielgrzymów było dużo. Jak pociąg miał się zatrzymać na peronie 4, w tym momencie parowóz się przewrócił i leżał jak ubita świnia. Co się stało ? Okazało się, że na tym przejeździe między peronami, lokomotywa złapała wózek z urzędu pocztowego, wózek dostał się pod koła parowozu. Dopiero musiał duży dźwig kolejowy przyjechać, ażeby ten parowóz znowu na nogi (koła) postawić. Przez to się pielgrzymka wtenczas o parę godzin spóźniła. Woźnym tego wózka pocztowego był niejaki Hans Piechota z ul. Londzina, obok dr. Bolskiego. On był z rocznika 1930 miał przezwisko „Ente die Kuh scheist”. Był on krótkowidzem i nosił okulary, mógł on tego zbliżającego pociągu nie widzieć. Też wtenczas żadnej wielkiej kary nie dostał. Wyprowadził się na zachód i był tu już nawet na odwiedzinach. 

Pielgrzymka do Barda Śl. – Wambierzyce. W pierwszą niedzielę w lipcu.                                                                    W naszej parafii było kiedyś trzech przewodników, którzy się pielgrzymkami zajmowali, do Częstochowy, na Górę Św. Anny, oraz do Bardo Śl. – Wambierzyce. Przewodnikami byli: Symalla Karol z Alei Przyjaźni 13, pan Nogossek Antoni z ul. Solskiego oraz pan Panek Tomasz z ul. Erenburga. Pielgrzymka do Bardo Śl. – Wambierzyce trwała 4 dni. 2 dni w Bardo Śl., gdzie zwiedzali bazylikę, na kopiecku oraz kaplicę różańcową. Do bazyliki jest klasztor zbudowany w którym jest dużo starych obrazów dziękczynnych z dawnych lat. Od kilkunastu lat znajduje się pod bazyliką nowoczesna szopka ruchoma Kapliczki różańcowe są bardzo ładnie usytuowane i każda budowa ma inny kształt. W klasztorze na górze znajdował się nocleg dla pielgrzymów. Po 2 dniach pielgrzymka pojechała około 20 km dalej, do Wambierzyc. Była to procesja niby z naszej parafii, ale oprócz tego było dużo pielgrzymów z innych parafii, którzy się do naszej pielgrzymki dołączali (dlatego ich na zdjęciu tak dużo jest). Po tej pielgrzymce w jakąś niedzielę została Msza (suma) odprawiana, wtenczas znowu wszyscy pielgrzymi przyjechali, ażeby w Mszy św. udział brać. W późniejszych latach dużo ich wyjechało na zachód i wobec tego ta pielgrzymka ustała. Ostatnim przewodnikiem pielgrzymów na Górę św. Anny był Ignac Gabriel z ul. Rew. Październikowej (K. Wielkiego).                                                     

Tutejszym moim pismem daję różne Wspomnienia do ogólnej wiadomości.                                                             W roku 1931 została ul. Zielona betonowana, na końcu tej ulicy jest nawet rok 1931 w beton wdrapany. Wtenczas Gemeinde vorsteherem był Skoludek (SPD). Po dojściu do władzy NSDAP, Burmistrzem został Riedel (rok 1933). Wtenczas w naszej dzielnicy został wodociąg założony. Na ul. Zielonej został na chodniku przy numerach parzystych założony. W roku 1935 zostały przy krawężnikach drzewka – lipy posadzone. W roku 1936 jak rodziny Smuda i Reinkober swoje domy budowali, natrafili na urny. Archeolodzy z muzeum przyjechali i wszystkie urny wydobywali. Akurat wtenczas został też ten dom rodziny Hallek budowany. Budowniczym był pan Morcinietz (Mattern). Był to ojciec pani Hallkowej. Pamiętam jeszcze dzisiaj, że jak cieśle na ten nowy dom koźliny przyrychtowali, to robieli wszystko na tem ugorem polu – teraźniejszej trzeciej bramy (kwatery) cmentarnej. Był to rok 1936/37. Dopiero później został ten kawałek ziemi do cmentarza, jako trzeci sektor dołączony.

Nadeszła II wojna światowa 1939 r. Były i ofiary w naszej parafii. Pierwszym, który zginął w Katowicach był Kowolik – właściciel stacji benzynowej przy Groβ Strelitzerstr. (obecnie Obr. Stalingradu). Został on na naszym cmentarzu pochowany. Drugiem takim był Josef Bienias (ur. 28.09.1918, zm. 31.10.1939 r.) z Wilhelmstr. 69 (obecnie Jagiellonów). Jego pogrzeb odbył się w listopadzie 1939 r. Był to pogrzeb honorowy. Nasza firma Kiernikowski i Mrochen otrzymała od rodziny Bienias te polecenie, ażeby w domu żałoby wszystko przygotować. Były to na przykład: ława pod trumna, krzyż, świeczniki oraz drzewka ozdobne od ogrodnika. Ja jako uczeń w drugim roku zostałem do domu pogrzebowego oddelegowany, ażeby po wyniesieniu tej trumny wszystkie rzeczy dekoracyjne powynosić. Widziałem nawet tego nieboszcztka Jozefa Bienias w trumnie, bo nim ksiądz przyszedł, rodzina zmarłego dała mi polecenie, ażeby na deklu tej trumny tą klapę założyć i gwoździami zabić, bo z rodziny nie powinien nikt tego robić. Przez szybę widziałem twarz tego mi znanego nieboszczyka. Po jego śmierci otrzymał nawet Krzyż żelazny II klasy. Na ulicy czekał już karawan konny (Leichenwagen), którym mój starszy brat Ignatz (ur. 1911 r.) kierował. Przed karawanem stała już kompania honorowa z karabinami, oraz orkiestra wojskowa, wszyscy ze starych koszar wojskowych z ul. Plebiscytowej. W czasie pochodu pogrzebowego orkiestra grała żałobne pieśni pogrzebowe, na przykład: „Was Gott tut das ist wohlgetan” i różne inne. Przy biciu dzwonów, trumna została do kościoła wprowadzona, gdzie została msza pogrzebowa odprawiona. Znowu na cmentarzu kompania honorowa oddała salwę a wtenczas orkiestra zagrała: „Ich hat einen Kameraden”. Był to pierwszy taki pogrzeb w naszej parafii z takim wszelkim szacunkiem. Później pamiętam jeszcze dwa takie pogrzeby. Był to pod nazwiskiem Sobek z Übersprung (płn-zach. część dzielnicy zwana jest Odskokiem) oraz Moszek z Groβ Strelitzerstr. (obecnie ul. Obr. Stalingradu). Później ja sam poszedłem na wojnę (było to wiosną 1942 r.). W czasie wojny było 9 takich pogrzebów, były nawet i krzyże, ale po zakończeniu wojny wszystko zostało likwidowane, bo to niby hitlerowskie. Groby te znajdują się naprzeciwko grobu rodzinnego Bias – Loch w trzecim sektorze. Po wojnie rodzice tego pierwszego nieboszczyka Jozefa Bienias założyli pomnik na jego grobie, który jeszcze dziś stoi. Na tych drugich grobach zostały już nowe groby założone…O ile mnie wiadomo, to takie groby żołnierskie nigdy nie mają być naruszone, albo likwidowane. Dlaczego tak się dzieje?…Chcielibyśmy, ażeby już nigdy żadnej wojny nie było, bo my – starsze roczniki najlepiej wiemy, że przez takie wojny tylko ta biedna ludność uboleje. Przez wkroczenie naszego polskiego rządu do NATO czujemy się teraz bezpieczniej.                                                                                                                                                                                                                                                            Z poważaniem – Mrochen Alojzy

Pożar na Bergstraße 8 (obecnie ul. Kazimierza Wielkiego).                                                                                            Było to w roku 1929, przypominam to sobie jeszcze bardzo dobrze, tak jak by to się stało niedawno. U nas w domu, lepiej powiedziawszy – na naszym podwórku, pełno było furmanek tudzież większych wózków ręcznych, czekających w kolejce do młockarni – był to bowiem okres żniw. My, dzieci, ganialiśmy po podwórku, naraz słychać było głośne wołanie: pożar, pożar, pożar !, a wnet widać było unoszący się czarny dym – palił się dom mistrza rzeźnickiego Kaschury. Stara pani Bartyla z Sandstraβe (ul. Ostroroga) dobiegła tam, dostała się jakoś do domu i wyniosła przynajmniej pierzyny, bo z domowników nikt nie był obecny. Trębacze – sygnaliści pożarowi trąbili co sił, aby powiadomić mieszkańców, a przede wszystkim Ochotniczą Straż Pożarną o wybuchu pożaru. Nie trwało długo i przyjechała miejscowa Straż Pożarna na zaprzężonym w konie wozie strażackim, aby ten ogień ugasić, wkrótce przybyła też Zawodowa Straż Pożarna z Opola, również z zaprzęgiem konnym. Wtedy nie było jeszcze motopomp ani wodociągów we wsi, dlatego strażacy musieli pobierać swoimi wozami strażackimi wodę z najbliższych studni. Furmanki ze zbożem w naszym podwórku musiały się usunąć, żeby strażacy mieli dostęp do miejsca poboru wody ze studni. Gaszenie wiele nie pomogło; dom spalił się doszczętnie. Po pożarze małżeństwo Kaschura przystąpiło do odbudowy, dom podwyższony został o jedno piętro. W 1930 r. otworzył mój brat Josef (rocznik 1909) zakład stolarski, zainteresował się natychmiast budową nowego domu Kaschurów i wykonał dla nich drzwi i okna. Rodzice i rodzeństwo ostrzegali go, lecz on nie dał sobie nic powiedzieć. Drzwi i okna już były wbudowane, sklep rzeźnicki już działał a brat czekał jeszcze na pieniądze i czeka jeszcze do dnia dzisiejszego; nie dostał ani feniga. Pewnego razu brat Josef wysłał młodszego brata Johann’a po kilka porcji kiełbasy. Po przygotowaniu i zapakowaniu tych porcji kiełbasy przez żonę rzeźnika – brat Johann powiedział, aby należność wpisała do książki, brat Josef się potem rozliczy; wówczas rzeźniczka rozpakowała i odłożyła kiełbasę i rzekła: “U mnie bez pieniędzy się nic nie dostanie”. Dostawca dachówek, “Dachsteinfabrik Iwanek Schulenburg (Walidrogi)” również zapłaty nie otrzymał. Samodzielnie brat pracował do 1935r. włącznie. Czeladnikami u niego byli: Karl Sura, Jorg Hennek, Paul Klak a dla okuć ślusarz Richard Czichon. Najlepszy zarobek był na trumnach. My, chłopcy zawieźliśmy trumny zawsze do domu żałobnego i po pogrzebie odebraliśmy tam drzewka dekoracyjne i świeczniki – otrzymaliśmy zawsze napiwek. W 1935 r. brat Josef dołączył do Kiernikowskiego, gdzie również otrzymał mieszkanie. Na wiosnę 1941 r. zaciągnięty został do wojska a w 1943 r. zginął pod Stalingradem.